Lecimy na Zanzibar

Lecimy na Zanzibar

27 marca 2018
27
marca 2018

Zapowiada się nocny lot. Takie lubię najbardziej, bo organizm naturalnie będzie chciał pójść spać, co znacznie powinno skrócić odczuwalny czas lotu. Obym się nie mylił. Dzisiejszy start planowany jest na 22.50. Kazali nam przyjechać na lotnisko na 3 godziny przed startem, i jakoś tak wyjątkowo wyszło, że o dziwo się nie spóźniliśmy.

Tradycyjnie wchodzimy na terminal 2 na Okęciu i ku memu zdziwieniu, nigdzie nie widzę jakiejś większej kolejki, która sugerowałaby miejsce, do którego powinniśmy zmierzać. Dziwne, bo do tej pory większość wylotów, a już szczególnie czarterów odbywa się właśnie z tego terminala. Spoglądam na tablicę odlotów, aby upewnić się, że przyjechaliśmy na lotnisko właściwego dnia, bo brak kilometrowej kolejki naprawdę daje do myślenia. Z niewielkim zaskoczeniem odkrywam, że odprawę mamy jednak z terminala 1. No cóż - czeka nas spacer. Na szczęście malutki, bo Lotnisko Chopina do największych nie należy.

Trafiliśmy. Teraz wszystko się zgadza - przy naszych stanowiskach odpraw, a uruchomili aż 4 z czego jedno dla klasy biznes, stanie w kolejce zapowiada się na jakieś 30 minut. Wprowadzili tu pewną optymalizację po ostatnich moich obserwacjach, bo jak nikt z klasy biznes się nie zjawiał, to stanowisko nie stało bezczynne, tylko rozładowywało kolejkę składającą się z klasy ekonomicznej.

Czekamy na naszą kolej, a w między czasie bawimy się w ulubią grę na lotnisku, czyli zostawiamy gdzieś pusty bagaż i sprawdzamy jak szybko zjawi się straż graniczna. Żartuję. Tak na serio, to obserwujemy ludzi i zgadujemy, z kim będziemy w hotelu, lub na kogo trafimy (lub nie) w samolocie.

Barta i Oli jeszcze nie ma. Tak tak - to ci, których poznaliśmy na wycieczce objazdowej po Tajlandii i mocno od tamtej pory się zaprzyjaźniliśmy. Lecą z nami nie z byle powodu, ale teraz nie chcę go jeszcze zdradzać - przyjdzie na to pora. Po 15 minutach postanowiliśmy do nich zadzwonić. Nieco zdyszany, ale jak zawsze opanowany w głosie Bartek odpowiada mi, że niedługo będą, bo właśnie wychodzą do taksówki. Definicja słowa „niedługo” przyjmie dzisiaj nową wartość, bo z dalekiej Woli na lotnisko raczej szybko się nie dojedzie. Przed rozłączeniem informuję go jeszcze na szybko, że odprawa jest z 1 terminala, co by nie musiał robić zbędnego spaceru. A my czekamy dalej.

Nie wiem, czy Bartek przewidział sytuację, czy może dogadał się jakoś z taksówkarzem, ale faktycznie po niespełna 15 minutach zjawiają się z Olą i wędrują już ku nam ze swoimi bagażami. Czasowo dobrze trafili, bo przed nami zostało zaledwie kilka osób. Przyszła pora i na nas - czas najwyższy, bo zrobiła się 20.30 (jak widać, trwało to nieco dłużej niż wcześniej zakładałem). Staram się wynegocjować coś ciekawego, jeśli chodzi o miejscówki, ale niestety wszystkie najlepsze miejsca już pozajmowane. Najlepsze, czyli te w przejściach awaryjnych, gdzie jest najwięcej miejsca na nogi - skarb, kiedy lot trwa dłużej niż 5 godzin i przewiduje się drzemki. Proszę zatem, aby dała nam Pani coś ciekawego i sygnalizuję, że towarzysząca z tyłu para leci z nami, co by udało się zablokować coś blisko siebie. Dostajemy miejsca 46 H i K, cokolwiek to znaczy. Barek z Olą 45 H i K, a to już znaczy tyle, że są przed nami, czyli zgodnie z życzeniem.

Odwieczne rozkminki na lotniskach

Po blisko 30 minutowym procesie przechodzenia przez kontrolę wkraczamy w strefę wolnocłową i małej butelki wody w cenie 6 złotych. Zawsze się zastanawiałem, o co chodzi ze strefami wolnocłowymi, skoro ceny alkoholi są tutaj wyższe niż w sklepach na mieście... a przecież podobno są bez cła. Tak czy siak, alkoholu piję niewiele, a już prawie że nigdy nie kupuję go na lotniskach, bo i po co. Co innego z jakimś lokalnym w drodze powrotnej do domu, kiedy trudno go dostać w kraju (np. super Tokaj Katinka, 0.375 ml na lotnisku w Budapeszcie kosztuje niespełna 40 zł, a ten sam w Polsce około 80 zł...).

Zacząłem tu się rozwodzić na temat spostrzeżeń odnośnie zakupów na lotniskach i nie zauważyłem kiedy moja Bernadetta wkroczyła do Jubiton’a w poszukiwaniu kolejnych błyskotek. Od dłuższego czasu poluje na jakiś ciekawy naszyjnik i jak na razie nie może znaleźć niczego co by ją zaciekawiło. Tutaj widzę, że sytuacja chyba nieco się zmieni, bo dość długo zaczęła się zastanawiać nad złotym naszyjnikiem z nowej kolekcji - prostu łańcuszek z dwoma trójkątami. Przyznam, że naprawdę ładna biżuteria i bardzo pasuje do jej szczupłej budowy.

Prosimy Panią o sprawdzenie rozmiaru, na którym nam zależy, mierząc w między czasie ten z wystawy. Niestety zły news. Tutaj nie mają odpowiedniego. Mają go za to w Galerii Mokotów, a cena niczym się nie różni od tej na lotnisku. To dobrze. Zapisuję w pamięci wzór i rozmiar naszyjnika, i już przynajmniej nie będę miał problemu z prezentem na jej imieniny, które są zaledwie za dwa miesiące. A jak wiecie z prezentem dla kobiety wiecznie trudno... wiecznie!

Spotkanie po latach

Na lotnisku o tej porze stosunkowo pusto. Zmierzamy do Mc Donald’a, aby gdzieś usiąść i pogadać przed odlotem. Wiecie, że lody w Mac’u, te standardowe małe w rożku z polewą kosztują tutaj 6.50 zł? Nie? To już wiecie. Kubek Ice Tea za to 7.50 zł. Rozmawiamy sobie w czwórkę, prezentuję też mój nowy zakup w postaci gimbala do komórki, tłumacząc przy tym jak działa, kiedy naszą dyskusję przerywa znajomy głos:

- Cześć Dymitr.

Podnoszą zdziwiony głowę i witam się ze znajomym, którego nie widziałem od dobrych kilku lat. Co zastanawiające, ostatnio o nim myślałem, właśnie z uwagi na to, że był już na Zanzibarze.

- Cześć Daniel. - odpowiadam. - Niesamowite, że przez tyle czasu nie możemy umówić się w Warszawie aby pogadać, a spotykamy się o 21.00 w sobotę na lotnisku. Dokąd lecisz?

- Tak, racja. Lecę z rodziną i znajomymi na Zanzibar. - odpowiada.

- O, to tak jak my. A Ty nie byłeś jakoś ostatnio na Zanzibarze? Coś tak kojarzę po postach na Facebooku. - podpytuję nieco zaskoczony.

- Byłem. Ale tak nam się podobało, że postanowiliśmy polecieć jeszcze raz i to do tego samego hotelu. - odpowiada mi z uśmiechem.

- To super informacja. To tylko utwierdza mnie, że wybraliśmy odpowiednie miejsce na urlop, skoro w tak krótkim czasie wybierasz się tam ponownie. A zdradzisz mi, jaki to hotel?

- Pewnie, że super miejsce. I piękne. My jesteśmy bardzo zadowoleni. Będziemy w Hotelu Neptun, a Wy?

- My wybraliśmy Dream of Zanzibar. Kojarzę Wasz hotel. Braliśmy go też pod uwagę, szczególnie, że graniczy z naszym. Poza tym, mój znajomy, Jacek, również się w nim zatrzymał jak był na Zanzibarze w listopadzie i był wręcz zachwycony. Super, że się spotkaliśmy.

Przedstawiam jeszcze Daniela Bernatce, Oli i Bartkowi, po czym żegnamy się, aby każde z nas wróciło do swoich towarzyszy. Naprawdę się zaskoczyłem. Opowiadam Bernatce kim jest Daniel i skąd się znamy pakując przy tym gimbala, którego prezentację w między czasie zakończyłem.

Zrobiła się 22.20, a co za tym idzie, rozpoczął się boarding. Zmierzamy powoli do właściwego gate’u, nie spiesząc się przy tym za bardzo, bo znając życie, ustawiła się tam już wielka kolejka, co by ktoś przypadkiem nie zajął komuś innemu ponumerowanych miejsc w samolocie... To kolejna rzecz, która zawsze zastanawia mnie na lotniskach.

„Zaskakujący” Airbus A-330 i jego ograniczenia

Minął zaledwie kwadrans, kiedy nasze nogi przekroczyły próg samolotu, a stewardessa poinformowała gdzie mamy szukać tajemniczych miejsc 46 H i K. No tak - koniec samolotu. W sumie nic dziwnego - te 300 osób trzeba gdzieś osadzić, zatem numery po 40 to już zupełny koniec końca. Spacerując dobre 30 metrów docieramy wreszcie do właściwej części samolotu i ku naszemu zdziwieniu mamy dwójki. Nieco zaskoczony, bo na takich trasach i w klasie ekonomicznej nigdy jeszcze nie spotkałem podobnych rozwiązań, więc dokładnie sprawdzam bilety, czy przypadkiem się nie pomyliliśmy. No nie. Pomyłki brak. Tylko się cieszyć i korzystać. Lubię pogadać z pracownikami na odprawie - wystarczy być miłym i wszystko uda się załatwić, jeśli jest tylko jakaś możliwość.

Otóż Airbus A-330 we flocie Travel Service właśnie tak ma rozwiązany układ miejsc. Na 50 rzędów dostępnych w samolocie, rzędy 44-49 są w ustawieniu 2 (AC) + 4 (DEFG) + 2 (HK). Ci w środku, to dopiero muszą się gnieździć... Zapiszę te numery na drogę powrotną, aby poza miejscami w przejściach awaryjnych brać również pod uwagę właśnie te podwójne miejscówki. I pod żadnym pozorem nie brać numeracji DEFG, bo 9 godzin lotu może stać się nie do zniesienia.

Z końca pokładu pełna panorama.

Bernatka oczywiście wybiera miejsce przy oknie, a mi tradycyjnie wszystko jedno. I tak będę albo coś czytał, albo coś pisał, albo coś oglądał, albo ostatecznie spał. W końcu zapowiada się długi lot... Sprawdzę jeszcze tylko jaką mają bazę filmów, co by ustalić, jakie zaległości będę nadrabiał lecąc teraz, a jakie wracając z Zanzibaru.

Aha... To sobie pooglądam. Zanim zdążyłem sam się przekonać jak bardzo jest źle, już Bartek zdążył sprowadzić mnie na ziemię i zmodyfikować ambitne plany co do oglądania filmów. Tutaj, w przeciwieństwie do Dreamlinera w barwach LOT’u, filmów mają całe dwa. I to bajki: „Gdzie jest Dory” i „Epoka lodowcowa: mocne uderzenie”. No trudno - dłużej pośpię, choć do północy trzeba dotrwać, bo zapowiadają ciepły posiłek.

Bogaty wybór multimediów w Airbus A-330

Od jakiejś godziny jesteśmy już powietrzu. Start bez opóźnień. W między czasie dowiedziałem się, a właściwie wszyscy pasażerowie, że za wypożyczenie koca trzeba zapłacić 6 zł, a zakup słuchawek - 8,50 zł. Ponownie zupełnie inne podejście niż w Dreamlinerze LOT'u - tam jedno i drugie jest już w cenie biletu. Na szczęście mam swoje słuchawki i niezastąpioną arafatkę, którą od czasu zakupu w Egipcie zabieram w każdą podróż. Przekonałem się też, że port USB nie działa, tak więc słuchanie własnej muzyki w ten sposób również odpada. Szkoda, bo chciałem uniknąć rozładowywania baterii w komórce. Drogą eliminacji oglądam więc „Gdzie jest Dory” i czekam na ciepły posiłek, aby można było czym prędzej zasnąć i skrócić odczuwalny czas lotu do minimum.

Jest i jedzonko! Mały totolotek co to będzie, ale ważne, że ciepłe i mięsne. Przerwa w seansie i czas na szamanko. Moja porcja poszła od razu - smaczna, więc uwinąłem się szybciutko. Teraz zabieram się jeszcze za część Bernatki, bo postanowiła przerwać w połowie i przerzucić się na kanapki i deser. Dwa razy prosić nie musiała.

Nie wygląda za dobrze, ale smakowało zacnie.

I oczywiście ciepła herbatka!

Dobra - film skończony. Zrobiła się prawie druga. Bernatka i ekipa z przodu od jakiegoś czasu grzecznie sobie śpią. Znaczna część pasażerów również. Tylko towarzysze ze środkowego rzędu obok, z tego co się zorientowałem chyba z Łotwy, spać raczej nie mają zamiaru. Łoją wódkę, piwo i wszystko inne, co ma jakiekolwiek procenty. I tak już od samego startu, totalnie ignorując jakiekolwiek uwagi stewardesy zasłaniając się zupełnym brakiem znajomości języka (ale jak chodzi o zakup alkoholu, to nagle wszystko rozumieją). Zapowiada się ciekawe towarzystwo. No cóż - taki już urok latania. Idę w ślady Bernatki.

Przepiękne szczyty Kilimandżaro

Piąta rano. Rozbudziłem już się na dobre. Ten sen nie należał do najlepszych. Fotele w Airbus A-330 zaliczam raczej do najgorszych z jakimi miałem do czynienia w czasie swoich podróży. Przespać ciągiem pół godziny, aby w między czasie się nie przebudzić to wyczyn, szczególnie że to strasznie głośny samolot.

Bernatka chyba nieco dłużej na nogach (śmiesznie to brzmi siedząc w samolocie), bo widzę, że kręci już filmiki widoków zza okna. Jesteśmy gdzieś nad Nairobi, kiedy przed moje oczy ląduje kanapka - drugi posiłek w ramach lotu. Nie ufam jej. Sami zobaczcie dlaczego... Pozostanę przy herbatce i ciastkach zabranych z domu.

Nie, dziękuję. Nie skorzystam.

Mówię Bernatce, aby wyglądała teraz uważniej, bo wg mapy wyświetlanej na ekranie, jakoś niedługo powinniśmy przelatywać w okolicy góry Kilimandżaro. I jeśli zaufać tym mapom nieco bardziej, to powinniśmy mijać ją właśnie po naszej stronie.

W kierunku Kilimandżaro

Troszkę to trwało, ale faktycznie! O 6.20, w malowniczy sposób na błękitnym niebie w towarzystwie nielicznych chmur, wyłoniły nam się piękne szczyty Kilimandżaro. Jak zwykle zdjęcie nie odda tego, co widzą oczy, ale i tak jest super!

Super pogoda - super widoki. Szczyty Kilimandżaro.

Personel rozdaje właśnie karty, które należy wypełnić i oddać na lotnisku aby otrzymać wizę. To dobry znak, bo oznacza, że już prawie jesteśmy. Za niecałe 2 godziny lądujemy...

Lotnisko na Zanzibarze

Punktualnie o 9.00 nasi piloci posadzili maszynę na płycie lotniska na Zanzibarze. Otwarcie drzwi samolotu od razu uzmysłowiło nam gdzie trafiliśmy, i że na pewno tu nie zmarzniemy. Ciepłe, suche afrykańskie powietrze przywitało się z naszą europejską skórą bez zbędnych formalności. A jest dopiero ranek. Cóż będzie się działo po popołudniu?

Tu, z dala od cywilizacji, lotnisko to płyta i budynek aspirujący do miana terminalu. Nic więcej, zatem z samolotu do hali przylotów czeka nas mały spacerek. Żegnamy się z Airbusem i wchodzimy do, jak się później okazało, afrykańskiego kotła będącego halą przylotów i miejscem wyrabiania wiz. Spostrzeżenia odnośnie lotniska na Zanzibarze, a także jak się na nim odnaleźć, opisałem w poście Lotnisko na Zanzibarze - 6 wskazówek jak przetrwać (a jakże by inaczej).

Do zobaczenia za dwa tygodnie Airbus A-330.

Pierwsze spotkanie z Dream of Zanzibar (TUI BLUE Bahari Zanzibar)

Powiem Wam, że odbiór bagaży, to też przygoda. Dobrze, że już za nami. Spacerujemy właśnie do busa, który ma nas zawieźć do właściwego hotelu. Towarzyszą nam tubylcy, chcący za wszelką cenę coś zarobić, więc wzięli nasze bagaże. Zatem zarobią.

Po wielkości pojazdu wnioskuję, że do hotelu Dream of Zanzibar (obecnie pod nazwą TUI BLUE Bahari Zanzibar) jedzie nas raczej niewielu. Po jego zawartości zaś (a przyszliśmy prawie ostatni) utwierdzam się tylko, że nie ilość, a jakość ma znaczenie. Towarzystwo takie, że na pewno będzie wesoło - osób około 16, z czego mocno zintegrowana grupa 6 osobowa, która jak się dowiedzieliśmy, już od kilku lat pije i podróżuje razem. OK, ruszamy.

Nieco zmęczony, niekoniecznie zwracam uwagę na trasę, którą mijamy. Za to Paweł, najgłośniejszy z nowopoznanej ekipy, energii ma aż nadto i stara się nią zarazić pozostałych towarzyszy. Muszę przyznać, że całkiem nieźle mu to wychodzi, bo teksty, które rzuca na lewo i prawo komentując dosłownie wszystko, nie mogą pozostać obojętne w naszej reakcji, wywołując przy tym mały lub większy uśmiech. Niemniej jednak modlę się po cichu, żeby nie miał pokoju gdzieś w pobliżu naszego, bo nie wiem, czy wytrzymam taki maraton przez najbliższe 12 dni... ;)

Podróż busem do hotelu zajęła nam równą godzinę. Zegarek wskazuje 11.40, więc do wyjścia z domu minęło dokładnie 15 godzin uwzględniając strefy czasowe. Pozostaje pewnie czekać, aż nas zakwaterują, bo teoretycznie doba hotelowa zaczyna się za jakieś 2 godziny. Siadamy na sofach i czekamy na naszą kolej.

Muszę przyznać, że rozwiązanie lobby w tym hotelu jest bardzo ciekawe. Otwarte, przewiewne i pod strzechą powoduje, że oczekiwanie na cokolwiek wydaje się być wręcz relaksem, a nie czymś niekomfortowym. Gdyby nie to, że poszlibyśmy już z chęcią do pokoju ogarnąć się po podróży, to mógłbym tak siedzieć i siedzieć... szczególnie, że obsługa przyniosła nam właśnie drinki powitalne i nawilżone ręczniczki do odświeżenia twarzy. (Więcej informacji i zdjęć o hotelu znajdziecie w poście Dream of Zanzibar (TUI BLUE Bahari Zanzibar) – recenzja hotelu na rajskiej wyspie)

Internet jest, komórka jest - nie zginą.

Zostawiamy dziewczyny z komórkami w rękach i idziemy z Bartkiem zorientować się w kwestii kluczy do pokoi. Niby dopiero 12.30, ale może coś się uda. Szczególnie, że nasza nowopoznana grupka została właśnie zakwaterowana. Przeszła mi jedynie przez głowę myśl, czy podchodzić od razu po nich, czy nie, bo jeszcze dostaniemy coś obok... Ale co tam - będzie jak będzie. Idziemy. Wygląda na to, że wszystko i tak już było przydzielone wcześniej, bo obok naszych paszportów leżą klucze do odpowiednich pokoi - 906 i 907, zatem możemy się kwaterować.

Zapowiada się przyjemnie.

Jak już kiedyś pisałem w jednym z wpisów opisujących pobyt w Tajlandii (chyba z Chiang Rai), są takie momenty u kobiet, kiedy potrafią ogarnąć się w oka mgnieniu. Ten moment zazwyczaj związany jest z głodem i właśnie nastał. W niespełna pół godziny po wejściu do pokoju, już z niego wychodzimy krocząc szybkim tempem na lunch. Piękni, czyści i pachnący. Sam jestem w szoku, co tu się wydarzyło.

Spacerujemy więc sobie w stronę głównej restauracji podziwiając przy tym wszechobecną zieleń i zadbane hotelowe ogrody, kiedy naszym oczom ukazał się on... przepiękny widok na bezkres lazurowego oceanu w iście rajskim otoczeniu palm. Na chwilę przystajemy, aby nacieszyć się tym widokiem, po czym przypominamy sobie, że jednak jesteśmy głodni, a ocean raczej będzie tu też później. Mam nadzieję.

Taki oto widok w drodze na lunch.

Prawdziwi turyści

Tak. Dzisiaj jesteśmy prawdziwymi turystami. Takimi podręcznikowymi. A co taki robi? To co my właśnie robimy - czyli od razu po jedzeniu ognia na plażę, po drinki i na badanie terenu. Co jak co, ale widok oceanu nas tak oczarował, że czym prędzej chcieliśmy zjeść, aby móc się z nim normalnie przywitać. Tego typu widok i klimat powodują, że zapomina się o 14 godzinach podróży, a organizm regeneruje się momentalnie.

Pierwsze drinki. A jak!

Co jeszcze robią prawdziwi turyści? Grzecznie czekają na spotkanie z rezydentem. Ma być o 16.00, więc w sumie za niecałe dwie godziny. Poczekamy. Szczególnie, że bar pod nosem, a i odpocząć nieco trzeba. Zobaczymy co ma ciekawego do powiedzenia i zaczynamy korzystać z uroków urlopu na tej rajskiej wyspie.

Czas zakończyć dzień

Właściwie dwa, bo przecież trwa on prawie, że nieprzerwanie od wczoraj. To są te minusy wycieczek, kiedy wykupuje się niby 12 dni, a faktycznie jest ich 11, bo wylot jest na noc, więc dzień startu zalicza się do wakacji. Ale tak już jest - nie da rady przecież ustawić tak lotów, aby wszystkim pasowały.

Nie pisałem nic od spotkania z rezydentem, bo jak tylko z niego wyszliśmy, to od razu poszliśmy na basen przy naszym domku. Swoją drogą na spotkaniu nic ciekawego nie było, poza informacjami na wypadek jakichś poważniejszych chorób, nieszczęśliwych wypadków oraz oczywiście poza chęcią sprzedania nam swoich fakultatywnych wycieczek za stawki mniej więcej 2 razy droższe niż można znaleźć lokalnie).

Tak więc po spotkaniu, poza przetestowaniem jednego z basenów poszliśmy jeszcze plażą na południe, zobaczyć cóż tam może nas spotkać. Poza tym, że jest pięknie, szczególnie o zachodzie słońca i spotkał nasz przypływ, napływ trawy morskiej, wszędobylskie kraby oraz uprawiający jogging Daniel, to nic więcej nie było. Ale być nie musiało. W końcu to plaża! ;)

Z odwiedzinami na przyhotelowej plaży

A po obróceniu głowy...

Wróciliśmy idealnie na kolację, na której przetestowaliśmy ichnie spaghetti, wino i owoce morza. Jedzenie poprawne i tyle. Z tej kolacji dla mnie najlepsze były owoce morza, bo smażono je bezpośrednio przed podaniem, jednakże zaliczały się do nich jedynie ośmiorniczki, małe małże i drobne kawałki krewetek. Na normalne krewetki, langustę czy homara nie było co liczyć.

Po szybkiej kolacji zahaczyliśmy jeszcze na „lokalny targ” w postaci kilku rozłożonych koców z pamiątkami w okolicy głównego basenu. Kramiki przygotowane przez tutejszych Masajów cieszyły się całkiem niezłą popularnością, jednakże już tylko w zakresie samego oglądania, bez zamkniętych sprzedaży (ah te nawyki biznesowe).

Długi podwójny dzień zakończyliśmy tuż przed północą. Dużo doznań i dużo emocji, więc i spać się nie chciało. Aż do teraz...

Inne wpisy
Wenecja - miasto nie tylko dla zakochanych
22
lipca 2016
Wenecja - miasto nie tylko dla zakochanych
6 wspaniałych książek i jedna naprawdę zła.
17
sierpnia 2016
6 wspaniałych książek i jedna naprawdę zła.