Farma Krokodyli, Muzeum Giron oraz Perła Południa - Cienfuegos

Farma Krokodyli, Muzeum Giron oraz Perła Południa - Cienfuegos

14 listopada 2019

Zakończyliśmy pobyt w Hawanie. Po trzech dniach, bo przylotu nie liczę, opuściliśmy stolicę Kuby i wyruszyliśmy dalej. Piąty dzień rozpoczęliśmy już o godzinie 6.45. Musieliśmy tak wcześnie, bo wczoraj nie daliśmy rady się spakować, a dzisiejszy wyjazd z hotelu zaplanowany był na 8.30. A przecież trzeba jeszcze zjeść śniadanie, które dzisiaj zaserwowano o 7.30. Jako, że o bagaże dbają tutaj bagażowi, kazano nam je zostawić przed pokojami, a ze sobą wziąć tylko te podręczne. Na odchodne zrobiłem jeszcze tylko zdjęcia pokoju, które mogliście zobaczyć w pierwszym wpisie relacji.

Ruszyliśmy punktualnie - kierunek farma krokodyli, Zatoka Świń oraz słynne kubańskie miasto, Cienfuegos zwane też Perłą Południa. Od razu po wyruszeniu Monika zaczęła opowiadać o geografii wyspy oraz historii Kuby do momentu jej odkrycia przez Kolumba. Po dwóch godzinach jazdy dojechaliśmy w miejsce pierwszej przerwy - ośrodka Finca Fiesta Campesina, pełniącego rolę jakiegoś mini zoo.

Dostaliśmy tutaj 45 minut czasu wolnego, aby odpocząć nieco od jazdy, skorzystać z toalety, wypić kawkę lub coś mocniejszego oraz coś przegryźć. Było co zrobić z przeznaczonym czasem oraz kilka fajnych miejsc na fotki, zatem te 45 minut minęło dość szybko. Szczególnie... że dzisiaj pogoda znacznie się poprawiło i od rana mamy bardzo mocne słońce.

Kawa na każdym postoju to już tradycja.

Świńska ruletka

To co może w tym miejsce zaskoczyć, to świńska ruletka... Głupie to, ale co zrobić - taką już tutaj mają rozrywkę pod turystów. Cała „zabawa” polega na tym, że na kole znajduje się kilka ponumerowanych domków, a na środku świnka morska zasłonięta jakąś miską. Ludzie obstawiają, do którego domku wejdzie świnka.

Po obstawieniu zakładów, organizator kręci kołem (świnka morska jest cały czas zasłonięta) po czym je zatrzymuje i odkrywa zwierzaka. Ta, zakręcona, wchodzi do któregoś z domku i osoba, która go obstawia wygrywa obstawione zakłady. Jak się domyślacie „zabawa” w pełni losowa, bo biedne zwierzę nie ogarnia tego co się dzieje, w głowie jej się kręci, a pobliskie domki, to jedyne miejsce, w których może się czym prędzej schować. Na szczęście, tylko niewielu osobom się to „podobało”. Znaczna większość podeszła do tej kwestii jednak z dezaprobatą.

Świńska ruletka to nie jest normalna rzecz...

Z wizytą na farmie krokodyli Criadero de Cocodrilos de Guamá

Finca Fiesta Campesina opuściliśmy o 11.15 i ruszyliśmy w kierunku farmy krokodyli znajdującej się w regionie indiańskiej wioski Guama. Monika zaczęła zbierać zamówienia na lunch, aby uniknąć później niepotrzebnego czekania, jak już dojedziemy na miejsce. Bo lunch tego dnia będzie również na wspomnianej farmie. Do wyboru był kurczak, wieprzowina oraz ryba, ale tę ostatnią, między wierszami, odradziła.

Na farmę krokodyli Criadero de Cocodrilos de Guamá dojechaliśmy o 11.35. Południe tuż tuż, i słońce mocno dawało o sobie znać. Super! Po wspólnym obejściu ośrodka, które trwało około pół godziny, pozostało nam jakieś 50 minut czasu wolnego na samodzielne zapuszczenie się w tutejsze zakamarki, nim podadzą obiad w przyległej restauracji. Nie tracąc czasu zaczęliśmy z Bernatką zaglądać tu i ówdzie, wypatrując ciekawych kadrów oraz krokodyli. A było ich sporo. Jakby co, to fotka z małym kajmanem kosztuje 2 USD.

Malowniczo na tej farmie.

No cześć koledzy i koleżanki!

W lokalnym „barze”, o ile można go tak nazwać, zamówiliśmy sobie świeżego kokosa, aby ugasić pragnienie. Tutaj kokosy są znacznie większe niż w Tajlandii czy na Zanzibarze. Nie wiem, czy taki gatunek, czy jednorazowy okaz, ale naprawdę był spory. Świeżutki, przy nas obrany i otwarty. W smaku również znacznie lepszy niż ten z Zanzibaru.

Tu naprawdę mają wielkie kokosy...

I do tego bardzo dobre!

Czas się skończył bardzo szybko, więc powędrowaliśmy do restauracji, gdzie zasiedliśmy przy stoliku z Anią i Sylwestrem. Poza obiadem w postaci kurczaka z dodatkami oraz kandyzowanymi owocami, dano nam również do spróbowania tutejszego wyrobu - krokodyla. Muszę przyznać, że mięso w smaku bardzo dobre, zatem jeśli ktoś jada mięso, to polecam spróbować, gdy będzie ku temu okazja.

Luigi na warcie.

Potrawka z krokodyla.

Klasyka oczywiście nie mogło zabraknąć ;)

Zatoka Świń, Playa Giron i muzeum Museo de la Intervención

O 13.50 wyjechaliśmy z farmy. Podróż do kolejnego miejsca, Playa Giron i Museo de la Intervención zajęła 40 minut. Byłoby pewnie szybciej, gdyby nie awarie żołądkowe u niektórych pasażerów. Krótki wywiad sprawił, że ci, którzy ich doznali jedli wieprzowinę. Oh jak dobrze, że wzięliśmy tego kurczaka. Zatokę Świń minęliśmy po lewej stronie. Niestety, ale nie zatrzymaliśmy się przy niej i nie mieliśmy okazji, ani zrobić zdjęć, ani się pokąpać. Piszę niestety, ponieważ z tego co czytałem opisy, niektóre wycieczki robią tutaj dłuższy postój. My w zamian dostaliśmy sporą dawkę wiedzy na temat inwazji, która miała tutaj miejsce, po czym o 14.30 wyszliśmy z autokaru przed Muzeum Giron.

Witamy w Muzeum Giron.

Nie wchodziliśmy do środka (muzeum zamknięte), więc po zrobieniu kilku zdjęć przeszliśmy się na pobliską plażę, aby przywitać się z morzem karaibskim. Przerwa krótka, bo zaledwie 25 minut, ale właściwie dłuższy czas w tym miejscu nie miałby sensu. Szczególnie, że wszystko zamknięte. Dalej ruszyliśmy o 14.55. Monika kontynuowała historię o Fidelu Castro i Zatoce Świń, uzupełniając te informacje na temat najlepszego trunku leczącego problemy żołądkowe, a mianowicie: tonic, sól i limonka.

Czas na Perłę Południa, czyli urokliwe miasteczko Cienfuegos i wizytę w pałacu barona cukrowego

Cienfuegos to naprawdę piękne miasto i pominięcie go podczas odwiedzin Kuby, byłoby grzechem. Wiedząc to, Monika sporo o nim opowiedziała już w autokarze, aby jak najmniej blokować nas podczas samodzielnego zwiedzenia, na które dostaliśmy niespełna godzinę. W mojej ocenie wystarczające, bo miasto stosunkowo niewielkie, a i tak kluczowym elementem jest jego historyczne centrum, które w 2005 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Zaraz po wyjściu z autokaru, a dojechaliśmy o 16.30, po krótkiej odprawie ruszyliśmy z Bernatką w miasto. Obeszliśmy cały plac, lokalne uliczki, jakieś zakamarki, bramy i podwórka, po czym doszliśmy do zatoki, gdzie zrobiliśmy sobie krótką przerwę. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy straganach, ale wspólnie ustaliliśmy, że pamiątki kupimy jednak nieco później - chociażby w Trinidadzie, szczególnie, że tutaj nic nie przykuło aż tak naszej uwagi.

Puściutko w tym mieście...

W pobliskiej knajpie spotkaliśmy część naszej wycieczki. Wszyscy przyszli po... tonic. Tak jest. Uważnie słuchali Moniki i postanowili zabezpieczyć się na wypadek ewentualnych niestrawności. Nie ukrywam, że też chciałem go kupić, bo tutaj z puszek tylko tonic i napój cytrynowy w miarę mi smakują - reszta jakoś nie bardzo. Ale tonic’a już nie było. Cały zapas został wykupiony. ;) No nic - pocieszyłem się wodą, którą mieliśmy w autokarze.

O 17.30 ruszyliśmy dalej. Było to niewielkie przemieszczenie, bo zaledwie kilka ulic dalej. Po 10 minutach zajechaliśmy pod pałac lokalnego barona cukrowego, gdzie mieliśmy okazję zwiedzić wnętrza tego obiektu. Nieźle im się tutaj żyło, oj nieźle. Kilka pięter, wielkie tarasy, patio i w pełni użytkowy dach, z którego rozprzestrzenia się widok na lokalną zatokę. Na dachu poczęstowano nas rumem z colą (a jak!), co o tej godzinie było idealnym pomysłem.

Kiedyś to sobie mieszkali, nie?

Taras na dachu z zacnym widokiem.

Czas wracać do hotelu

Cienfuegos opuściliśmy o 18.10 i ruszyliśmy już w kierunku hotelu. Przejazd do niego trwał nieco ponad pół godziny, a zakwaterowanie zaledwie 10 minut. To dobry czas, jak na Kubę, ale trzeba też przyznać, że Monika robi wszystko, aby właśnie ograniczyć czas meldunku i przydzielania pokoju do minimum.

Zanim jednak dojechaliśmy do hotelu Gran Caribe, Monika uprzedziła, że mogą być wobec niego mieszane uczucia. Dlaczego? Bo z jednej strony wydaje się nowoczesny, a z drugiej hmm... pokój można ocenić po zdjęciu...

Lepiej jednak czas spędzać na zewnątrz.

Dodatkowo ma spory basen i podobno dobre jedzenie, ale szybko się kończy i nie uzupełniają posiłków. Trudno też o sztućce, których nie ma na stołach i trzeba polować na nie u kelnerów. Dzieje się tak dlatego, że do tego hotelu (i części innych na naszej trasie) przyjeżdżają też lokalni turyści, którzy... opuszczając hotel, często zabierają ze sobą wszystko co mogą - w tym np. spłuczki i deski klozetowe. Takie tam ciekawostki, które urozmaicają pobyt w tego typu miejscach. ;) Dlatego też w przypadku meldunku w każdym z hoteli na Kubie (poza Varadero, które rządzi się innymi prawami), Monika za każdym razem prosiła, aby w momencie wejścia do pokoju sprawdzić czy jest wszystko na miejscu i czy działa, a nie tylko jest.

Zatem po zajechaniu, czym prędzej się zameldowaliśmy i poszliśmy od razu na kolację, aby nie musieć się przekonać na własnej skórze, czy Monika mówiła prawdę, czy nie. Jeśli chodzi o jakość jedzenia, to zdecydowanie lepsze niż w Hawanie. Oj tak. I w smaku i wyborze. Nie wiem, czy to kwestia, że już się przyzwyczailiśmy i wymagania nam spadły, czy faktycznie było znacznie lepiej, ale tutaj kolację pochwalę.

Nocne kąpiele w basenie

Obserwując gości hotelowych kąpiących się w basenie, nabrałem jeszcze większej ochoty, aby pójść w ich ślady. W momencie jak przyjechaliśmy do hotelu, basen był pełny. Wszystkie leżaki zajęte, sporo ludzi przy barze, mnóstwo dzieci - typowy widok w sezonie. Kiedy zaś wychodziliśmy z kolacji, sytuacja się nieco zmieniła i przy basenie zostało już niewiele osób. To tym bardziej utwierdziło mnie w podjętej wcześniej decyzji. Bernatka została w pokoju, aby ogarnąć się na wieczór, a ja od razu wystrzeliłem na basen.

Kiedy przyszedłem na basen, a była to 19.30, nie było już nikogo - nie licząc Sylwestra, Ani i miliarda komarów. Nastała noc i gdyby nie światło padające z hotelowej restauracji i pobliskich latarni oświetlających alejki, kiepsko byłoby cokolwiek zobaczyć. Na horyzoncie widać było burzę. Ogromne wyładowania atmosferyczne prezentujące nam piękne widoki na tle gór i czarnego nieba. Narastająca wilgotność powietrza spowodowała, że dołączył do nas kolejny miliard komarów, co już całkowicie zaburzyło jakikolwiek komfort przesiadywania w basenie. Muga, lub inny preparat przeciw komarom, w tym miejscu jest wskazany i to nieważne, czy będziecie chcieli się kąpać, czy tylko spacerować na dystansie pokój - restauracja (pamiętajcie, że jest tutaj również plaża).

Do pokoju wróciłem zaledwie pół godziny później. Wydawało mi się, że nie było mnie znacznie dłużej, ale jednak zegarek nie kłamał. Powrotny spacer (a odległość z naszego pokoju do basenu była niemała) minął mi w towarzystwie krabów (mnóstwa krabów i to naprawdę niezłych okazów) oraz innego robactwa. Trzeba było uważać gdzie się stawia stopę, aby przypadkiem na coś nie nadepnąć. Takie to już uroki nocy, sąsiedztwa wody i wilgotnego powietrza.

Impreza hotelowa

O 21.00 zaczęła się hotelowa impreza. Taka zwyczajna, mająca na celu integrację i zabawianie gości. Zapomniałem wspomnieć, że w tym hotelu dostaliśmy opaskę, która umożliwiła no limit drinków. Jak się zapewne domyśliliście, spóźnialskich nie było. Okazało się, że poza nami, nocleg w tym hotelu ma również druga wycieczka z wspomnianego wcześniej objazdu „Kuba wyspa jak wulkan gorąca”.

DJ znał się na robocie, więc nie miał problemu, aby zachęcić ludzi do zabawy na parkiecie - szczególnie lokalnych. Po kilku drinkach dołączyliśmy również i my, spotykając przy okazji Kasię i Jacka, których poznaliśmy podczas wczorajszego koncertu Buena Vista Social Club.

Robiąc przerwę, usiedliśmy razem przy jednym ze stolików i zaczęliśmy rozmawiać o podróżach. Ale fajni ludzie! Opowiadali z mega pasją, wszystko ze szczegółami. Gdzie byli, w jaki sposób się tam dostali, co zwiedzali, z kim i kiedy. Aż przyjemnie było słuchać. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat małżeństw i wyszło, że spędzamy tutaj podróż poślubną, pomimo, że sam ślub też był brany za granicą (Ślub na Zanzibarze). Jako, że nie byli jeszcze na Zanzibarze, tym bardziej z zainteresowaniem słuchali na temat tej wyspy i naszych doświadczeń. Odwdzięczyliśmy się ciekawymi historiami z naszych wyjazdów, choć jeszcze nie tak obszernymi jak ich.

Impreza wygaszała się naturalnie. Stosunkowo niewiele osób dotrwało do północy i większość zaczęła wracać do swoich pokoi. Poszliśmy w ich ślady, zważywszy, że dzień był dość aktywny, a pobudka na jutro zaplanowana została na 7 rano...

Podsumowanie

Dzisiejszy program był raczej bez zastrzeżeń. Żałuję tylko, że nie mieliśmy postoju w Zatoce Świń, co wydawałoby się ciekawym przystankiem w czasie naszej podróży. Hotel Gran Caribe, jak już wspomniałem w opisie, był dość „specyficzny”, ale to Kuba... Na trasie jest ich niewiele, a gdzieś zatrzymać się trzeba. Poza tym to hotel objazdowy, więc liczy się tylko spanie i jedzenie - a tutaj był dodatkowo basen i to całkiem fajny. Pamiętajcie tylko o jakimś preparacie na komary. Pomijając ich obecność w hotelu, to przy farmie krokodyli oraz Zatoce Świń również lata ich sporo.

Tego dnia wydaliśmy łącznie 37 USD... z czego 2 USD kosztowała kawa na pierwszym postoju, 30 USD lunch, 2 USD puszka coli do obiadu, 2 USD kokos na farmie krokodyli i jeszcze 2 x 0,5 USD opłaty toalety na trasie. Jeśli zastanawiacie się, że dlaczego tak mało pijemy, to nic bardziej mylnego. Cały czas mamy wodę po tych zakupach drugiego dnia w Hawanie.

Inne wpisy
Film na wieczór:
14
listopada 2023
Film na wieczór: "Bullet Train"
Azja Express mini - czyli Pływający Targ, Most na Rzece Kwai, świątynie w Ayutthaya i smażone szczury
27
września 2016
Azja Express mini - czyli Pływający Targ, Most na Rzece Kwai, świątynie w Ayutthaya i smażone szczury